14.2.14

228

Jest takie miejsce, gdzieś między sercem a kręgosłupem, gdzie stoi się w ciemności po szyję zanurzonym. Intymny zakątek, do którego nie dociera światło w potocznym tego słowa znaczeniu, zatopiony w błogiej ciszy. Nie ma w tym żadnego rozumienia, myśli żadnej, cienia smutku, iskry radości. Jest błogość istnienia, nie uzależniona od nikogo i niczego. Świadomość życia. Podążanie za oddechem. Ale wystarczy otworzyć oczy, wyjść w dzień, dołączyć do rozpędzonego świata, a myśl natychmiast odkręca kurek i wlewa się i wylewa bez umiaru. Drepcze się w kółko, w pośpiechu, na granicy jawy i snu, próbuje oswoić absurd, choć to niemożliwe; nie przyjmuje się bólu, gdy nie udźwignięcia, choć on i tak znajdzie sposób, by dotrzeć tam, gdzie boli najbardziej. Czasami nogi odmawiają posłuszeństwa, wyczerpawszy ograniczoną przestrzeń emocji i słów, ale myśl biegnie dalej, bez końca. Przez kogoś lub coś zachęcana, ciągana na manowce bezsensownej dialektyki, brana pod włos, porzucana, przywoływana, na przemian.
Zmęczona nieustannym ruchem oddałam dziś swoje stopy masażyście. To najlepsze, co mogłam zrobić w dniu, gdy tyle zaczerwienionych serc puszcza do mnie oko.


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz