22.2.14

229

Miniony rok był jak happening. Zakładam, że już się więcej nie powtórzy. Na wszelki wypadek zmieniam też pracę. Tyle się wydarzyło, że najchętniej o tym milczę. Jakby zatrzaśnięcie ciężkiego wieka było jedyną szansą na pójście dalej. I chyba nie chcę usłyszeć, ani przeczytać tego, co mogłabym o_powiedzieć.
I dobrze, że jest jeszcze zimno, co prawda względne. Że można patrzeć gołym okiem na słońce, które nie grzeje ani nie oślepia. Odmawianie sobie wszelkich uczuć zaczęło mnie uwierać.

14.2.14

228

Jest takie miejsce, gdzieś między sercem a kręgosłupem, gdzie stoi się w ciemności po szyję zanurzonym. Intymny zakątek, do którego nie dociera światło w potocznym tego słowa znaczeniu, zatopiony w błogiej ciszy. Nie ma w tym żadnego rozumienia, myśli żadnej, cienia smutku, iskry radości. Jest błogość istnienia, nie uzależniona od nikogo i niczego. Świadomość życia. Podążanie za oddechem. Ale wystarczy otworzyć oczy, wyjść w dzień, dołączyć do rozpędzonego świata, a myśl natychmiast odkręca kurek i wlewa się i wylewa bez umiaru. Drepcze się w kółko, w pośpiechu, na granicy jawy i snu, próbuje oswoić absurd, choć to niemożliwe; nie przyjmuje się bólu, gdy nie udźwignięcia, choć on i tak znajdzie sposób, by dotrzeć tam, gdzie boli najbardziej. Czasami nogi odmawiają posłuszeństwa, wyczerpawszy ograniczoną przestrzeń emocji i słów, ale myśl biegnie dalej, bez końca. Przez kogoś lub coś zachęcana, ciągana na manowce bezsensownej dialektyki, brana pod włos, porzucana, przywoływana, na przemian.
Zmęczona nieustannym ruchem oddałam dziś swoje stopy masażyście. To najlepsze, co mogłam zrobić w dniu, gdy tyle zaczerwienionych serc puszcza do mnie oko.


2.2.14

227

Bardzo lubię środek niedzieli. Zaczyna się trójkową sjestą, w domu pachnie smakowitym obiadem, wino w kieliszku tak wiele obiecuje... Wieczór jeszcze daleko, niepewny siebie poranek odszedł w zapomnienie. Jeszcze tak wiele można. Ze wszystkim zdążyć. Ubrać każdą myśl w słowa. Zamknąć w konkretnym obrazie to, co plącze się między słowami. Lubię chwytać, delikatnie, opuszkami palców, środek niedzieli. Tu z lekkością uświadamiam sobie, że jestem baśnią, która trwa, choć raz biegnie, raz uważnie stąpa i nigdy nie dochodzi do konkretnego końca. Bo końca, jak i początku nie ma. Nigdy nie było...